Po sobotniej przechadzce niebieskim szlakiem z Kluszkowiec do Krościenka, zakończonej zachodem na Trzech Koronach przyszedł czas na pieniński klasyk – Trzy Korony i Sokolica. Ale żeby nudno nie było, postanowiłam go rozpocząć jeszcze w nocy, tak, żeby przywitać dzień na Trzech Koronach.
Na szczęście nie miałam dużo problemów żeby namówić resztę ekipy na pobudkę w środku nocy, a to, że szybko padliśmy wieczorem jeszcze to ułatwiło. Jednak okazało się, że nie wszyscy pójdą – Krzyśka coraz bardziej rozbierało choróbsko i stwierdził, że zostaje i pośpi za nas wszystkich. Na szczęście on jedyny się wyłamał i już po 3 w nocy całą trójką gotowi byliśmy ruszyć na szlak.

Dla mnie było to już kolejne przemierzanie szlaku po ciemku, ale moi towarzysze doświadczali tego po raz pierwszy. No i oczywiście w związku z tym nie mogło obyć się bez niespodzianek. Bo niby szlak na Trzy Korony nie prowadzi jakoś szczególnie przez gęsty las, ale i tak przyprawił nas prawie o zawał serca! W pewnym momencie jak coś zaczęło szeleścić w lesie, to nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić i gdzie uciekać! Miałam wrażenie że tam całe stado misiów jakichś chce się na nas rzucić i pożreć żywcem i szczegół że w Pieninach misiów nie ma. A to tylko stadko sarenek, które naszych kroków i latarek się wystraszyło. Ciekawe kto miał większego pietra – one czy my 😉 Nam na pewno się gorąco zrobiło i usłyszałam przy okazji parę słów niecenzuralnych, których lepiej tu cytować nie będę, jak śmiałam wymyślić taką dziwną porę na szlajanie się po lesie. Na szczęście jednak nikt nie zawrócił i poszliśmy dalej. Oczywiście to nie był koniec atrakcji, bo kawałek dalej, gdy zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek przy rozstaju szlaków do Zamku Pieniny, chcąc uniknąć kolejnej paniki, spokojnie, monotonnie wręcz stwierdziłam „Maria, Ty nie panikuj, ale w lesie widzę kilka par oczu”. I szczegół że sama miałam ochotę znaleźć się wtedy koło Krzyśka, w cieplutkiej i przytulnej kwaterze, zwłaszcza że oczy te jakoś tak dziwnie nisko nad ziemią widziałam. Kotowate jakieś? A może wilki? W Pieninach żyją wilki? Milion myśli w głowie. A to sarny znowu postanowiły nas nastraszyć! Nie wiem czy sprawa tych oczu, nocy czy jakieś innej siły, w każdym razie droga minęła nam bardzo szybko i na Przełęcz Szopka dotarliśmy, kiedy tam było jeszcze zupełnie ciemno. W związku z tym, że czasu mieliśmy jeszcze sporo przerwę na śniadanie zrobiliśmy sobie w wiacie tuż pod samym wejściem na taras widokowy, gdzie to słyszałam co chwilę, że mam przestać rozglądać się na boki, bo straszę 😉
Kiedy chwilę później weszliśmy na szczyt, pierwszym na co od razu zwróciłam uwagę była świetna widoczność, dzięki której Tatry były doskonale widoczne. Prezentowały się w całej swojej okazałości i nie zasłaniała ich nawet najmniejsza chmurka. Jakaż to była odmiana w porównaniu z poprzednim wieczorem.

Ale żeby za dobrze nie było, wiał masakryczny wiatr, a niebo na wschodzie zasłonięte było chmurami, a więc wiedziałam już, że słońce zobaczymy dopiero wtedy, kiedy wzejdzie ponad ich poziom.
Mimo wszystko było pięknie, a ja oczywiście nie mogłam oderwać się od aparatu fotografując wszystko dookoła. W dodatku na szczycie oprócz nas było tylko trzech młodych chłopaków, co niezmiernie mnie cieszyło, bo wyczytałam kiedyś, że wschody na Trzech Koronach są bardzo popularne i bywa naprawdę tłoczno! Nam się udało, bo 3 osoby oprócz nas to jeszcze nie tłok 😉


Gdy już skończyliśmy zachwycać się tym co dookoła (a w zasadzie, to kiedy wiatr tak dał nam już w dupę, że mieliśmy go serdecznie dość), zebraliśmy się z Trzech Koron i ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem w kierunku Polany Kosarzyska i Zamku Pieniny, robiąc pętelkę do Polany Wyrobek.




Jeszcze dalej, na rozstaju szlaków – niebieskiego i żółtego rozeszły się też nasze drogi. Moi towarzysze ruszyli żółtym szlakiem wracając do Krościenka, natomiast ja nie potrafiłam odpuścić Sokolicy, zwłaszcza, że była dopiero 8:30 rano i nie chciałam jeszcze wracać na kwaterę.
Ruszyłam więc dalej niebieskim szlakiem, decydując się na pierwszą w życiu samotną wędrówkę. I choć od jakiegoś czasu o tym myślałam, jakoś nigdy nie było ku temu okazji. Tym razem stwierdziłam, że w końcu przyszła na to pora. Na szlaku nie było nikogo, a mnie otaczał tylko las. Szłam więc, chłonąc to co dookoła, doświadczając całą przyrodę każdą cząstką ciała. Nigdy jeszcze tak intensywnie nie odczuwałam gór, drzew, podmuchów wiatru i promieni słońca, które przebijały się przez korony drzew. Jednak uczciwie muszę przyznać, że było we mnie trochę niepewności, lekkiego strachu, czy czasem jakiś zwierz nie wyłoni się spomiędzy drzew i nie będzie chciał się na mnie rzucić. No i spotkałam jeden krwiożerczy okaz, który napędził mi strachu – małą wiewiórkę, która biegała po powalonym drzewie 😉

W pewnym momencie dotarłam do miejsca, gdzie szlak rozwidlał się – na zielony i niebieskim – przy czym oba prowadziły do Sokolicy i to z takim samym czasem przejścia, jednak niebieski szlak oznaczony był jako eksponowany. Nie zastanawiając się ani sekundy ruszyłam więc niebieskim. Na początku szlak piął się do góry kamiennymi schodami, do których po chwili dołączyły metalowe barierki, aby wznieść się na szczyt skały. Owszem, szlak jest eksponowany, jest przepaść i to dość spora, ale dobrze zabezpieczona i w zasadzie bardzo porównywalna do tej na Sokolicy. Chociaż mam lęk wysokości/przestrzeni, który dał mi dość mocno w kość w Słowenii w drodze na Mangart, to jednak tutaj nie czułam żadnego lęku, a jedynie zachwyt z cudnych widoków.


Drewnianymi schodkami w dół, dalej przez Przełęcz Sosnów ruszyłam na Sokolicę. Po pokonaniu ostatniego podejścia ubezpieczanego poręczami, gdy dotarłam na szczyt, mogłam dowoli zachwycać się cudnymi widokami, całą panoramą i pięknem otaczających mnie gór. Na Sokolicy nie było nikogo! Cudowne, niesamowicie ciepłe marcowe przedpołudnie, przepiękne widoki na Małe Pieniny, przełom Dunajca z Tatrami w tle i to wszystko tylko moje. Rozsiadłam się więc z zasłużonym drugim śniadaniem i cieszyłam niesamowicie tą chwilą.




pieniński klasyk


Nawet nie wiem jak długo tak siedziałam, jednak w pewnym momencie cudowne chwile się skończyły i nie byłam już sama na szczycie. W takiej sytuacji, pozostało mi już tylko obfotografowanie panoramy, oczywiście z sosenką w roli głównej i ruszenie w drogę powrotną do Krościenka.
Z Przełęczy Sosnów ruszyłam zielonym szlakiem, który nie był już tak pusty. Ciepłe niedzielne przedpołudnie sprawiło, że wiele osób postanowiło oglądać świat ze szczytu Sokolicy. Miałam naprawdę szczęście, że przez dłuższą chwilę miałam ją tylko dla siebie.

Idąc zielonym szlakiem w dół szybko traciłam wysokość i już po 20 minutach dotarłam do Dunajca, wzdłuż którego przebiega ostatni kawałek szlaku prowadzącego do Krościenka.

Chociaż droga powrotna do domu nie minęła już tak szybko i dużo ciężej szło nam łapanie stopa, a do domu wróciłam mocno zmęczona ciągłym trzymaniem kciuka w górę, to weekend był bardzo udany, a samotny szlak na Sokolicę pozwolił doświadczyć gór w kompletnie nowy sposób.
Pieniński klasyk – Trzy Korony i Sokolica
Długość trasy – 13 km
przewyższenie – 890 m
czas przejścia wg mapy – 4 godz. 50 min
nasz czas przejścia – prawie 8 godz. – w tym duuuużo czasu spędzonego na lenistwie, wygrzewanie się w słońcu, czekaniu na wschód słońca itp., itd
trudność – średni (prawie 900 m przewyższenia do najmniejszych nie należy), dodatkowo u osób z lękiem wysokości/przestrzeni punkty widokowe na sporych ekspozycjach mogą wywoływać dyskomfort, jednak ogólnie szlak bardzo przyjemny i z pięknymi widokami

plan na wiosnę – upchnąć gdzieś komuś dzieci na chwilę i pójść tak na szlak bez tego inwentarza głów dziecięcych 😉
całą szaloną trójkę? to zaczynam dziadków rozpracowywać co by się zgodzić zechcieli i jedziemy!!! 🙂
Haha! Też kiedyś przeżyłem nocne spotkanie z upiornymi postaciami w nocy 🙂 Ja akurat doświadczyłem tego na Małej Fatrze, po której grasuje całkiem sporo Miśków więc kiedy zobaczyłem w czasie nocnego marszu kolejne zaświecające się oczka w gąszczu zarośli to nie wiedziałem, gdzie spieprzać. Przed oczami miałem najgorsze – samica z małymi! Na szczęście były to tylko trzy nie groźne sarenk,… ehh… 🙂 Jak zawsze świetne zdjęcia!
taaaa dobrze wiem co masz na myśli. w nocy sarenki rosną do niewyobrażalnych rozmiarów i mają ogromne kły i pazury 😉 dobrze, że tylko w naszej wyobraźni a nie w rzeczywistości 🙂
chociaż świadomość że to może być miś nie jest zbyt fajna. to ja na szczęście wiedziałam, że w Pieninach misiów nie ma. co najwyżej wilki.
a tak z drugiej strony, to kiedyś usłyszałam, że najgorzej w nocy na początku. każde kolejne wyjście jest łatwiejsze. i coś w tym jest. nie powiem, że się nie boję, ale już tak nie panikuję jak na początku 😀
a odnośnie zdjęć – dziękuję. takie słowa baaaardzo cieszą 🙂
po tym wpisie jeszcze bardziej nie mogę się doczekać moich 3 dni w Pieninach pod koniec września :). Super relacja i zdjecia jak zawsze u Ciebie pierwsza klasa 🙂
we wrześniu na pewno będzie przepięknie – już w jesiennych barwach. dobrej pogody życzę i przede wszystkim dobrego światła 😉
Za takie życzenia nigdy nie dziękuję ?