Góry Rodniańskie chodziły mi po głowie już od dawna. W tym roku się udało, a to dzięki pogodzie która pokrzyżowała nasze Karkonoskie plany. Kilka dni przed wyjazdem ostatecznie zmieniliśmy plany i stanęło na Rodniańskich. Ale się ucieszyłam!!! Jednak przez to kompletnie brakło mi czasu na zaplanowanie wyjazdu. Miałam bardzo ogólny zarys i nic więcej i w zasadzie dawno już tak nieprzygotowana nie wyjeżdżałam na urlop. W zasadzie po drodze, w samochodzie z mapą na kolanach planowałam szlaki. Wiedziałam, że zaczynamy od północy, a więc warto było wybrać szlak zaczynający się gdzieś w okolicach Borsy. I tak padło na Pietrosul – najwyższy szczyt Gór Rodniańskich.
W sobotę, pierwszego dnia naszego urlopu chcieliśmy podjechać jak najwyżej, aby w niedzielę z samego rana ruszyć na szlak i żeby bez sensu nie chodzić na nogach asfaltowymi uliczkami, czego nie lubię. Z centrum Borsy, wąskimi uliczkami udało się nam dojechać w okolice Klasztoru – Schitul Borsa Pietroasa, mniej więcej na wysokość ok 950 m n.p.m., skąd rozciągał się cudny widok na cel naszego kolejnego dnia.
Niestety wszędzie wokół rozciągały się pozagradzane tereny prywatne i nie mogliśmy znaleźć miejsca w którym moglibyśmy się rozbić bez wchodzenia na czyjś teren. Na szczęście z pomocą przyszli gospodarze, których zapytałam o jaką polankę, a którzy zaoferowali własne podwórko, nie chcąc za to żadnych pieniędzy. Z taką uprzejmością i bezinteresownością naprawdę rzadko się spotykam. W tamtym miejscu dzień pożegnał nas pięknym zachodem słońca.
Następnego dnia, z samego rana ruszyliśmy na szlak, oznaczony niebieskimi paskami (w górach rumuńskich oznaczenia szlaków są co nieco inne niż u nas. Mają nie tylko różne kolory, ale też kształty – są paski, kółka, trójkąty, krzyże itd.).
Początkowo szlak prowadził pomiędzy gospodarstwami i zagrodzonymi terenami, potem lasem, jednak cały czas szeroką, gruntową drogą. Nawet za szlabanem przy wejściu do parku narodowego dalej ciągnęła się droga, którą szlak tylko czasami opuszczał robiąc mały skrót. Mozolnie idąc do góry co jakiś czas pomiędzy drzewami wyłaniał się nam na północy cudny widok na zielone góry Maramureszu. Jakże inny krajobraz od tego, który rozciągał się przed nami. Surowy i zimny, zwłaszcza, że już na wysokości ok 1500 – 1600 m pojawiły się pierwsze płaty śniegu.


Po ok 2 godz. marszu dotarliśmy do sporego kotła polodowcowego, na skraju którego stoi stacja meteorologiczna (w której podobno można wynająć nocleg, a obok której na pewno można rozbić namiot). Jeszcze kilka minut i doszliśmy do jeziora – Lacul Iezer nad którym zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Jeszcze poprzedniego dnia patrząc na góry zastanawiałam się, czy to że zapomniałam spakować raczków nie przeszkodzi nam w zdobyciu szczytu, ale w tym momencie patrząc na ilość śniegu nad nami i narciarza szusującego ze szczytu myśl ta nie dawała mi spokoju. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma się co martwić na zapas. Najwyżej dojdziemy do miejsca, gdzie dalsza wędrówka okaże się niemożliwa i zawrócimy.


Od tego miejsca wędrówka była dużo cięższa, a to ze względu właśnie na śnieg. Chociaż i tak mieliśmy sporo szczęścia, bo nie był on twardy i zlodowaciały, a na tyle miękki, że spokojnie mogliśmy wbijać się w niego butami. Pocieszyło mnie też to, że nie tylko my idziemy bez żadnego sprzętu zimowego, bo chłopak, który nas wyprzedził też nie miał nic na butach. Wspinaliśmy się więc do góry co chwile tylko się odwracając żeby popatrzeć na widoki dookoła. A z każdym krokiem były coraz piękniejsze i coraz rozleglejsze.
Na szlaku największym zdziwieniem był dla mnie kot, którego spotkaliśmy. Piękny, z czarną lśniącą sierścią przybiegł do nas łasząc się i każąc głaskać. Ale skąd się tam w ogóle wziął? Nie był ani wychudzony ani zabiedzony, jednak kawałek bułki z wędliną z chęcią zjadł 😉

Pod sam koniec czekał nas jeszcze do pokonania nawis śnieżny (czy jak to tam nazwać), ale okazało się że straszny był tylko z daleka. Ostatni odcinek prowadził już krawędzią grzbietu i „zabezpieczony” był starymi, przerdzewiałymi poręczami, które tak nawiasem mówiąc nie wiem po co w ogóle tam są, bo owszem trochę ekspozycji jest, ale wcale nie trzeba się do niej zbliżać.

W ten sposób po niecałych 2 godz stromego podejścia stanęliśmy na najwyższym szczycie Gór Rodniańskich. A widok dookoła – cudo! Z jednej strony ostre, prawie alpejskie szczyty Góry Rodniańskich, z drugiej łagodny, zielony Maramuresz. W dodatku mimo chmur słońce cudnie grzało, wiatr prawie wcale nie wiał dzięki czemu mogliśmy się rozsiąść na dłużej i podziwiać, a na szczycie oprócz nas i samotnego chłopaka który nas wyprzedził, była tylko 5 osobowa grupka. A więc cisza i spokój. I jak tu nie kochać gór Rumunii 🙂




Niestety jak to w górach bywa pogoda lubi bić zdradliwa. Nawet nie wiem kiedy zachmurzyło się i to typowo deszczowo-burzowo więc biegusiem zebraliśmy się i ruszyliśmy z powrotem. Miałam nadzieję, że zdążymy dojść do jeziora, żeby najgorszy odcinek mieć za sobą zanim deszcz nas dorwie. Niestety to się nie udało, ale i tak dobrze, bo nie była to ulewa, a lekki deszczyk. Bez przygód też się nie obyło, bo pomimo ostrożności podjechała mi noga i gdyby nie refleks i siła Krzyśka który złapał za kijek, który miałam w ręce, to byłoby ze mną źle. Już widziałam siebie na skałach poniżej, a prędkość z jaką zjeżdżałam po śniegu na dupie mała nie była. No ale tak to już bywa, kiedy się o raczkach zapomni 🙁
Po zejściu do jeziorka dalsza droga minęła już bez jakichś problemów, chociaż dłużyła mi się dość mocno. Nie lubię chodzić tam i z powrotem tą samą trasą. No ale jak nie ma możliwości zrobienia pętelki to cóż poradzić.


Kiedy dotarliśmy do samochodu ruszyliśmy w dalszą drogę, żeby poszukać miejsca na nocleg. Idealne miejsce znaleźliśmy przy drodze 17C, tuż przy przełęczy Pasul Setref, niedaleko miejscowości Deal Stefanitei. Spędziliśmy tam nie tylko noc, ale cały kolejny dzień leniąc się (jak to na urlop przystało) i podziwiając piękne widoki Maramureszu.





Pietrosul praktycznie
Dane od miejsca gdzie zostawiliśmy samochód (w nawiasie od centrum Borsy)
Długość trasy – tam i z powrotem 14 km (21 km)
przewyższenie – 1350 m (1700 m)
czas przejścia wg przewodnika wydawnictwa Bezdroża – 5 godz. z centrum na szczyt
nasz czas przejścia – ok 4,5 godz. na szczyt, z powrotem ok 3 godz.
trudność – średni, pierwszy etap do jeziora – brak technicznych trudności, cały czas drogą gruntową, a jedynie ciągle pod górę, drugi etap od jeziora stromo do góry zakosami po zboczu Pietrosula. Brak ekspozycji, ciężkich odcinków itp. Jedyne wymaganie – kondycja 😉
jak zawsze.. pięknie, zachwycająco, cud miód i orzeszki i ta wolność i radość z podróżowania, jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna
Hahaha, kotek 🙂 Co on tam robił? 🙂 Takie wrażenie dość surowego krajobrazu tych gór mi wynika ze zdjęć, wiesz, chodzi mi o to, że jest duży kontrast między taką super zieloną przyrodą wioseczek, a już później drogami na szlakach i samymi górami. Ale fajnie to wygląda, zazdrość jest, a foty to już w ogóle urywają albę 😉
Nad tym kotkiem to sami się głowiliśmy o co w ogóle chodzi 😉
a kontrast faktycznie spory, zwłaszcza jak się z góry patrzyło.
i dobrze że wzięliśmy czapki i rękawiczki, bo mimo że to koniec maja to jednak się przydały 😉
Hej, mieliście samochód 4×4?
Nasz samochód ma możliwość przełączenia napędu na 4×4, ale do typowo terenowego to mu daleko.
Ale jeśli się tam wybierasz, a masz zwykłą osobówkę to bez obaw – pod klasztor można spokojnie dojechać każdym samochodem, bo prowadzi tam wąski, miejscami trochę dziurawy, ale jednak asfalt 😉
Czołem 🙂 Wybieramy się w sierpniu w góry Rodniańskie, podpowiedzcie proszę czy dobrym pomysłem będzie zostawienie samochodu na parę dni w okolicach klasztoru? czy może lepiej zostawić na parkingu gdzieś w Borsie i drałować później asfaltem?
w tamtej okolicy nie byliśmy długo, ale parking koło klasztoru był praktycznie pusty, w dodatku dwupoziomowy, więc wydaje mi się że nie powinniście mieć żadnych problemów żeby zostawić tam samochód na kilka dni. raczej bez sensu jest przejście na nogach asfaltem aż z centrum Borsy.